Godni pamięci

HomeGodni pamięci

ks. kan. Zdzisław Bernat (1930-1994)

Dnia 14 czerwca 1994 roku odszedł do Pana śp. ks. kanonik Zdzisław Maria Bernat. Żył blisko 64 lata, w tym 37 w kapłańskim posługiwaniu. Znany nie tylko wśród mieszkańców Poznania, był długoletnim dyrygentem Poznańskiego Chóru Katedralnego, przyjacielem poznańskiego Karmelu oraz zakładu dla ociemniałych w Żułowie. W każdym z miejsc swojego posługiwania pozostawił znaczący i trwały ślad, o czym zaświadczają zamieszczone poniżej teksty. Jego życie było ciągłym dawaniem świadectwa, którego ostatnim elementem pozostał tekst testamentu. Wokół tego właśnie tekstu, będącego podsumowaniem życia i świadectwem wiary, osnute jest wspomnienie o ks. Bernacie ks. Michała Tschuschkego.

Testament życia

Ks. Zdzisław Bernat urodził się 5 grudnia 1930 roku w Poznaniu. Po złożeniu egzaminu dojrzałości – pragnąc, jak pisze we wniosku, urzeczywistnić swoje długoletnie marzenia, poświęcenia się służbie Bożej – wstępuje do seminarium duchownego w Poznaniu. Studia filozoficzno-teologiczne odbywa w latach 1951–1957 w Gnieźnie i Poznaniu. Święcenia kapłańskie przyjmuje 30 maja 1957 roku w odbudowanej katedrze. Rektor seminarium napisze o młodym diakonie: Jest wybitnie uzdolniony i to wszechstronnie. Pochłania go w lwiej części sprawa muzyki i śpiewu kościelnego. Przez szereg lat był organistą seminaryjnym i dyrygentem chóru seminaryjnego. W przyszłości przewidziany jest na specjalne studia z dziedziny muzyki i śpiewu kościelnego; był bowiem na przestrzeni ostatniego dziesięciolecia bez wątpienia najbardziej uzdolnionym pod względem muzycznym alumnem naszego seminarium. Jako neoprezbiter zostaje skierowany najpierw do pracy duszpasterskiej w Kościanie. Po roku zostaje przeniesiony do parafii archikatedralnej z obowiązkiem opieki nad wspólnym śpiewem alumnów i kierownictwem chóru seminaryjnego. Będąc wikariuszem parafii katedralnej rozpoczyna prace nad reaktywowaniem chóru katedralnego. Nowy chór po raz pierwszy występuje podczas uroczystości Bożego Ciała w 1960 roku. W tymże roku ks. Bernat zostaje skierowany na studia muzyki kościelnej w Instytucie Muzykologii na KUL. Absolutorium uzyskał w 1964 roku, a rok później obronił pracę magisterską. Przez następne 5 lat pozostaje w Lublinie w charakterze asystenta przy Instytucie Muzykologii. Tam wykłada harmonię i historię chorału gregoriańskiego, jest także kierownikiem artystycznym i dyrygentem chóru akademickiego KUL. W 1971 roku, po powrocie do Poznania, przejmuje wykłady z teorii i praktyki muzyki kościelnej w Arcybiskupim Seminarium Duchownym. Rok później zostaje powołany na dyrygenta Chóru Katedralnego, a także na jego moderatora. Funkcję tę pełni przez 20 lat do września 1992 roku, kiedy to podejmuje decyzję o rezygnacji z powodu postępującej choroby.

O swoim zamiłowaniu do muzyki pisał wzruszająco w testamencie: Szczególnym nurtem mego życia była muzyka. Jakże chciałbym umieć dostatecznie gorąco dziękować Panu Bogu za tę Jego iskrę, jaką zaszczepił we mnie od najmłodszych lat chłopięcych. Jakże chciałbym bez końca dziękować, że tak ułożył plany mego życia, bym mógł uprawiać muzykę, tę najpiękniejszą: na Jego chwałę! Ileż najgłębszych radości dał mi Pan Bóg, że mogłem 42 lata dyrygować chórami kościelnymi, a w tym przez 20 lat prowadzić Poznański Chór Katedralny. Niech będzie uwielbione Święte Imię Jego!

Jego działalność artystyczną oceniali recenzenci muzyczni wielkich sal koncertowych i kościołów Europy. Jego twórczość muzyczną analizowano w kolejnych pracach i rozprawach naukowych. Jako kompozytor pozostawił ślad w licznych śpiewnikach liturgicznych, tworząc melodie do wielu śpiewów mszalnych. Pozostanie w pamięci muzycznej jego melodia poznańskiego Te Deum oraz pieśni kongresowej Pokarm życia. Już od kilku lat – pisze w testamencie – czeka gotowy, napisany i nagrany dla demonstracji sygnał rozgłośni archidiecezjalnej na motywie Te Deum laudamus. Swój zbiór płyt gramofonowych przekazał tejże rozgłośni.

Na rok przed śmiercią opublikował monografię swego wielkiego poprzednika ks. Wacława Gieburowskiego. Marzył, aby – jak Gieburowski – otrzymać godność kanonika kapituły palestryńskiej w Preneste – zarezerwowanej dla wybitnych muzyków świata. W roku 1988 został mianowany kanonikiem gremialnym Kapituły Metropolitalnej w Poznaniu.

Miał wielu przyjaciół – trzeba wspomnieć o Jego trwałym związku z poznańskim Karmelem – co tydzień regularnie od lat odprawiał dla sióstr karmelitanek Mszę św. Według jego projektu powstał zespół zabudowań klasztornych w Kodniu.

Wypada wspomnieć także o Żułowie. Już w czasach pobytu w Lublinie nawiązał kontakt z zakładem dla ociemniałych w Żułowie. Tam jeździł z pomocą w okresie wakacji, tam przebywał w ostatnich tygodniach przed śmiercią. To właśnie siostra karmelitanka i siostra z Żułowa usługiwały mu w ostatnich dniach przed śmiercią i złożyły jego ciało do trumny.

Mimo świadomości swoich uzdolnień był zawsze bardzo skromny. Kanonickie sutanny przekazał w testamencie prepozytowi do dyspozycji – może jeszcze się przydadzą jakiemuś następcy w stallach katedralnych. Ja pragnę być ubrany w moją poczciwą czarną sutannę, która dotychczas służy mi od 34 lat, albę moją podróżną i stułę fioletową z motywem pasyjnym. Jego ostatnia wola została spełniona.

Odchodził do Pana z całą świadomością, będąc poddanym woli Bożej. W testamencie pisał: Jeśli Kościołowi Bożemu jestem jeszcze w czymś przydatny i pożyteczny, zachowa mnie Pan. Jestem w ręku Boga! Jeśli tak Mu się spodoba, stanę przed Nim w skrusze i nadziei – jest ponad wszystko nieskończoną Miłością i miłosierną. Wierzę, że wszystko na świecie dzieje się wyłącznie według Jego najświętszej Woli lub dopuszczenia, którego ostatecznego sensu znać nie muszę. In Te, Domine, speravi. Ks. Bernat otrzymał liczne wyróżnienia w uznaniu zasług dla kultury muzycznej. W roku 1984 przyznano Mu Złotą Odznakę Honorową Polskiego Związku Chórów i Orkiestr (Zarząd Główny w Warszawie). W 1986 roku otrzymał godność Honorowego Obywatela Miasta Poznania nadaną mu przez prezydenta miasta Poznania. W 1993 r. wojewoda poznański przyznał Mu medal „Ad Perpetuam Rei Memoriam”. Wreszcie w ostatnim roku życia uhonorowany został przez Radę Miejską medalem „Zasłużony dla Miasta Poznania”. Medal ten nad grobem zmarłego prezydent miasta przekazał Jego rodzinie.

Mszę św. pogrzebową koncelebrowało ponad 100 kapłanów pod przewodnictwem ks. bpa Zdzisława Fortuniaka, który także przewodniczył liturgii pogrzebowej na cmentarzu w Poznaniu-Miłostowie. Spoczywa w kwaterze kanoników kapituły metropolitalnej.

ks. Michał Tschuschke

Porwany kapłaństwem i muzyką

Życie jego „porwane” zostało przez dwie pasje. Jedną z nich była muzyka. Przez 33 lata dyrygował chórami. Był kompozytorem, muzykologiem, asystentem i wykładowcą Instytutu Muzykologii KUL, a później Papieskiego Wydziału Teologicznego w Poznaniu, docentem chóralistyki Akademii Muzycznej w Poznaniu. Jak jednak wspominał w rozmowie przeprowadzonej przez Antoniego Chałupkę i opublikowanej na łamach Przewodnika Katolickiego (PK 27/93), pierwszą wartością, która zdecydowała o całości życia pozostanie powołanie kapłańskie.

W 1993 roku ukazała się książka ks. Bernata wydana w pięćdziesiątą rocznicę śmierci jednego z najznakomitszych dyrygentów Poznańskiego Chóru Katedralnego: Ksiądz Wacław Gieburowski. Człowiek – legenda. Pisał w niej autor o roli przedwojennego dyrygenta na tle wielowiekowej tradycji śpiewaczej chórów chłopięcych w katedrze poznańskiej: Chór katedralny stał się polem działań, któremu ksiądz Gieburowski poświęcił najwięcej uwagi i energii, najwięcej serca i czasu. Relacje wielu jeszcze żyjących śpiewaków katedralnych z okresu międzywojennego świadczą zgodnie o niezwykłym poczuciu odpowiedzialności katedralnego dyrygenta. Od samego początku zdawał sobie sprawę z tego, że został włączony w łańcuch wielowiekowej tradycji muzycznej w najstarszej na ziemiach polskich świątyni biskupiej, że tej tradycji stał się kolejnym ogniwem. Myślę, że te same słowa wypadałoby dzisiaj powtórzyć w odniesieniu do ks. Bernata. Jak sam wspominał, Poznański Chór Katedralny, którego dyrygentem i dyrektorem był przez 20 lat (1972–1992), stał się dziełem jego życia. Było to dzieło wypełnione w taki sposób, że ksiądz Bernat niewątpliwie stał się ogniwem bardzo znaczącym w chlubnej tradycji.

Ksiądz Bernat bardzo cenił sobie pracę właśnie z chórem chłopięco-męskim. Podczas wspomnianej powyżej rozmowy wypowiedział się na temat trudów i uroków tego zajęcia: Jest to praca najtrudniejsza w porównaniu z zespołami innego typu, ale za to dająca największą satysfakcję […]. Brzmienie chóru chłopięco-męskiego jest bardzo charakterystyczne: chłopcy i mężczyźni mają pewną zbieżność charakteru brzmienia. Jest taka specyfika chóru chłopięcego – bardzo szybkiej rotacji. Chłopcy śpiewają trzy, cztery, najwyżej pięć lat, odchodzą z powodu mutacji, muszą przyjść nowi, aby chór miał pewną ciągłość działania. I dlatego chór chłopięcy ma coś takiego w sobie, jakąś taką świeżość, jak gdyby coś niedokończonego. To jest właśnie urok chóru chłopięcego. Pytany o tajemnice sukcesu porywania innych do tak skutecznego muzykowania odpowiedział: Trzeba muzykę samemu najpierw przeżyć, trzeba się w nią zaangażować w pełni. Jeżeli człowiek całe serce w to wkłada, to innych porywa też, a zwłaszcza młodych.

Myślę, że głos należałoby oddać śpiewakom Poznańskiego Chóru Katedralnego, którzy mają na pewno wiele do zawdzięczenia swojemu dyrygentowi. Jeden spośród nich tak napisał: Ten chór był Jego domem, a liczne grono chórzystów Jego wielką rodziną. Dla bardzo wielu z nas był nie tylko dyrygentem, ale Przyjacielem, Ojcem i Wzorem godnym naśladowania w każdej sytuacji. Miał czas, by poznać nasze rodziny, uczestniczyć w ważnych dla nas uroczystościach, dzielić z nami radość z sukcesów i łagodzić gorycz trudnych chwil. To księdzu Bernatowi zawdzięczamy, że muzyka, śpiew, są tak ważne w naszym życiu.

Atmosfera w chórze – tak jak ją pamiętam z końca lat siedemdziesiątych i jak świadczą o niej i późniejsi śpiewacy – była bardzo ciepła i serdeczna. Ksiądz Bernat miał na nas – chłopców – ogromny wpływ, jego autorytet był wielki. Z jaką siłą porywał nas do śpiewu, świadczy chociażby to, że już na kilka kwadransów przed rozpoczęciem prób kręciliśmy się pod jego oknami wypatrując jego przybycia. Wysiłek prób był na pewno nieraz żmudny, ale za to przeplatany wspaniałymi gawędami, na które zawsze czekaliśmy. Śpiewany tekst – najczęściej łaciński – był zawsze opatrywany komentarzem. To jakby nieraz dopiero z tych komentarzy wyłaniała się istota tego, co śpiewaliśmy. Byliśmy porywani pięknem liturgicznego śpiewu, byliśmy przezeń formowani i – jak mi się teraz z perspektywy czasu wydaje – wychowywani. To było także chyba wychowanie nas do modlitwy.

W ostatnich miesiącach – w obliczu śmierci – przypomniałem sobie jeszcze jedno. Ćwiczyliśmy podczas próby motet – dość długi i trudny zresztą -Wacława z Szamotuł rozpoczynający się od słów: „In Te, Domine, speravi”. Ksiądz tłumaczył wtedy nam te słowa: W tobie, Panie, zaufałem. Wspominał, że gdy umrze, chciałby na nagrobku mieć wypisane te właśnie słowa.

Miałem szczęście należeć do grona jego śpiewaków, miałem też zaszczyt być blisko niego w trudnych chwilach ostatnich miesięcy życia aż po jego śmierć. Nieczęsto można być chyba świadkiem tak pięknego i świadomego umierania. Umierał kapłan pełen wiary i wewnętrznego pokoju. Oddają to także słowa testamentu spisanego na trzy miesiące przed śmiercią: „Jeśli Kościołowi Bożemu jestem jeszcze w czymś przydatny i pożyteczny, zachowa mnie Pan. jestem w ręku Boga! Jeśli tak się Mu podoba, stanę przed Nim w skrusze i nadziei – jest ponad wszystko nieskończoną Miłością miłosierną. Wierzę, że wszystko na świecie dzieje się wyłącznie według Jego najświętszej Woli lub dopuszczenia, którego ostatecznego sensu znać nie muszę. In Te, Domine, speravi”. Warto też przytoczyć słowa po nich następujące: Gdybym nawet miał żyć sto lat, za mało byłoby czasu, by uwielbiać i dziękować Panu Bogu za wszystkie dary, jakich mi na ziemi udzielił […]. Dziękuję za łaskę kapłaństwa -zawsze było i jest źródłem mego największego szczęścia […]. Jakże chciałbym bez końca dziękować Panu Bogu za tę Jego iskrę, jaką zaszczepił we mnie od najmłodszych lat chłopięcych. Jakże chciałbym bez końca dziękować, że tak ułożył plany mojego życia, bym mógł uprawiać muzykę, tę najpiękniejszą: na Jego chwałę.

Już ciężko chory umiał wyzwolić tyle dobra. Był zażenowany, że w ostatnich chwilach jest zdany na pomoc innych. Chyba tylko udawał, iż nie rozumie, że w dawaniu mieści się rzeczywistość otrzymywania. Choć potrzebował pomocy, obdarzał jednak sobą i swoją wiarą do końca. Zmarł prowadzony światłem gromnicy dzierżonej w dłoni przy słowach modlitwy Salve Regina.

Szczepan Cofta

Sługa chóru

W naszej pamięci, pamięci rodziców jednego z około trzystu chłopców-chórzystów, pozostanie przede wszystkim jako ich Wychowawca i serdeczny Przyjaciel. Doświadczaliśmy oddziaływania Jego osobowości na chórzystów, ale także i na nas, rodziców uczestniczących w próbach. Zawsze był bardzo serdeczny, uśmiechnięty, promieniowało od niego ciepło serca, ale równocześnie potrafił być stanowczy i wymagający. Wymagał od chłopców odpowiedniego zachowania się na próbach i przerwach. Oceniał na bieżąco postępy w szkole i nigdy nie dopuszczał do tego, by śpiewanie dominowało nad nauką. Stąd też brała się Jego „polityka” wyjazdowa: jedno tournee zagraniczne w roku. Pracę Chóru Katedralnego cechowała atmosfera radości, można śmiało powiedzieć – Bożej radości, wynikająca z przyjętej i konsekwentnie realizowanej przez księdza Benata zasady: „Śpiewamy Bogu na chwałę”. I dlatego liturgiczny śpiew w katedrze był zawsze najważniejszy dla niego i dla chórzystów.

Ileż ciekawych rzeczy dowiadywali się chórzyści i rodzice przy okazji rozpoczynania prób nowego utworu. Ksiądz Bernat tłumaczył tekst, jeśli był np. łaciński, wyjaśniał znaczenie słów staropolskich, podawał informację o kompozytorze i jego epoce. Zwracał uwagę na temat utworu, komentował jego liturgiczną treść, nawiązywał do aktualnego okresu roku liturgicznego.

Często sięgał do wspomnień z działalności chóru w latach minionych, wspominał śpiewaków – panów i chłopców, którzy już z chóru odeszli. Cieszył się, gdy do chóru przyszedł Wacek czy Józek, bo to były imiona wielkich dyrygentów: ks. Wacława Gieburowskiego i Józefa Surzyńskiego. Te odniesienia były zawsze pełnymi humoru i anegdot gawędami, zakotwiczały śpiewaków w wielkiej historii i tradycji Poznańskiego Chóru Katedralnego. I nie tylko chórzyści słuchali księdza Bernata z zaciekawieniem. Także my, rodzice, siedząc w sąsiedniej salce, przez otwarte drzwi przysłuchiwaliśmy się prowadzonym próbom z takimi samymi emocjami. Były te próby jakąś formą katechezy i formacji religijnej zarówno mężczyzn i chłopców, jak i nas – rodziców.

Gdy piszemy te ułamki wspomnień o księdzu Bernacie, nie możemy oprzeć się wrażeniu, że kilkuletnia znajomość z nim i wszystkie spotkania w tylu różnych miejscach były dla całej naszej rodziny jakimś niezasłużonym darem radości i ufności, że są skarbem, który trzeba chronić.

Aleksandra i Władysław Chałupkowie

Sługa Karmelu

Ksiądz – jak mówiłyśmy wszystkie wiedząc o kogo chodzi – odwiedzał nasz Karmel w Poznaniu początkowo sporadycznie, razem z chórem kleryckim seminarium duchownego lub sam, prosząc o modlitwę w określonych intencjach.

Ściślejsze więzy zawiązały się w maju 1977 roku, tj. w miesiącu, który rozpoczął długi, siedemnastoletni ciąg zmagań Księdza z dolegliwościami ciężkiej choroby. Po półrocznym pobycie w szpitalu i trzech bardzo trudnych operacjach twierdził, że powrót do życia i to, że żył wbrew opinii lekarzy, zawdzięcza swoim ukochanym niewidomym w zakładzie w Żułowie oraz Karmelowi poznańskiemu. Wtedy to dziękując za modlitwę wyraził się: „Karmelu poznański i mój” Często korzystałyśmy z niezmiernej, usłużnej dobroci Księdza. Okres zmagań z trudnościami remontu i rozbudowy naszego klasztoru pozwolił nam poznać w Księdzu talent urodzonego architekta i doświadczyć szerokości jego serca. Nie szczędził rady, czasu, sił. Pomagał, nie tylko wtedy, gdy został poproszony. Umiał dostrzec sam, gdzie trzeba było coś dopracować, praktyczniej rozwiązać, poprawić – sam dużo pracował nad pomysłem, a potem, jakby od niechcenia, rzucał na stół gotowe plany, rysunki techniczne, zdobyte fachowe informacje i z nieśmiałym: „może wam się to do czegoś przyda” – odchodził.

Przede wszystkim służył nam jako Kapłan. W każdy czwartek, z niezwykłą punktualnością przyjeżdżał aby odprawić Mszę św., a potem zatrzymywał się, służąc siostrom w konfesjonale. Często mówił nam, że każdą Mszę św. odprawia tak, jak swoją pierwszą. Był cały oddany czynności liturgicznej. Homilie, które głosił były zawsze kilkuminutowe. Czekałyśmy na nie. Zapadały w pamięć i serce zdania krótkie, a bogate światłem.

Komponował dla nas – do słów św. Teresy od Jezusa i św. Jana od Krzyża, na uroczystości ślubów zakonnych i inne domowe. To były urokliwe Księdza prezenty.

„Wpadał” z Chórem Katedralnym do naszej kaplicy. Słuchałyśmy i chłonęłyśmy piękno i świadectwo wiary. Przesyłając pozdrowienia z występów chóru w Niemczech napisał: Wszędzie podkreślają, że chór śpiewa „teologicznie”, że daje wyraz swojej wiary. Cieszę się bardzo, że tak nas odbierają.

Ostatnie pogorszenie się stanu zdrowia nastąpiło w marcu 1994 roku. Przed operacją przyjechał na chwilę jak mówił – uśmiechnąć się. Modliłyśmy się… A potem w Wielki Czwartek dana była wzruszająca niespodzianka! Ksiądz przybył ze szpitala, po operacji, bo „jakże by nie stanąć przy Ołtarzu w kapłański Czwartek?” W postawie pełnej godności i skupienia, ze złożonymi rękoma podszedł do ołtarza aby koncelebrować Mszę św. Po Mszy, mimo wyczerpania, poprosił o możliwość spotkania z siostrami w rozmównicy. Był bardzo słaby, ale radosny. Kładąc rękę na sercu tłumaczył nam, że odwieczne wyroki Boże należy przyjąć bez sprzeciwu, że Bogu trzeba całym umysłem i całym sercem powiedzieć „fiat”. Znał prawdę swego stanu zdrowia. Nie bronił nam modlić się o zdrowie, gdyż Chrystus powiedział – proście – ale zawsze z tym: nie moja, ale Twoja wola niech się spełni. Bóg dał Księdzu jeszcze tyle sił, że zdołał odwiedzić Żułów i Kodeń – nowy Karmel, fundację domu poznańskiego, cząstkę Jego serca. Pan Bóg wie, ile ten nowy Karmel zawdzięcza Księdzu. Służył, pomagał, podtrzymywał, modlił się za ten nowy, Boży Dom pod wezwaniem Najświętszej Rodziny. Ostatni raz widziałyśmy Księdza podczas uroczystości złożenia ślubów wieczystych 3 maja. Wchodząc do kaplicy promieniał radością. W komży i stule, siedząc z powodu wyczerpania, przeżywał z nami Mszę św. i chwile wieczystych ślubowań składanych Panu Bogu przez jedną z nas. By przyjąć Komunię św. powstał, złożył ręce, uczynił z trudem kilka kroków i z widocznym nabożeństwem przyjął Ciało Pańskie i podany Kielich Krwi Chrystusa. Po Komunii św. splótłszy dłonie, pogrążył się w modlitwie. Taki rozmodlony i promienny pozostał w naszej pamięci.

Niewielu znało tajemnicę uśmiechu i dowcipu Księdza. Im bardziej był promienny, pełen humoru, tym prostsza była jego postawa i żarliwiej wygłoszona homilia. Sam żył tym, co głosił.

Przejdź do treści